21 wrz 2012

Rozdział 1

 Mors certa, hora incerta

Niechże owładnie dusza jakaś święta ambicja, byśmy niezadowoleni tym, co przeciętne, dążyli do tego, co najwyższe, wytężając w tym celu wszystkie swe siły”. [Giovanni Pico della Mirandola]

     Przylądek Barrow dawno już zniknął za moimi plecami a wraz z nim przepiękne i zapierające dech w piersiach zjawisko zorzy polarnej, które przypominało mi o moim domu. Alaska to piękna kraina. Cudowne góry porośnięte tundrą, lasy pełne zwierzyny i przede wszystkim to nieskazitelnie, czyste i orzeźwiające powietrze o zapachu świeżej żywicy.
     Tyle, że moja wędrówka nie jest w celach wypoczynkowych czy rekreacyjnych.
Zmierzałam właśnie wgłąb kontynentu Ameryki Północnej ciągnięta tropem czegoś co wymyka mi się od dłuższego czasu. Nie zdołałam tego bezpośrednio zobaczyć, a wstępne rozpoznanie nie dało konkretnej odpowiedzi czym jest mój przeciwnik. Relacje ofiar, które zostały przez tego stwora zabite, a które ożywiłam aby dowiedzieć się czegoś o moim przeciwniku, były bezużyteczne gdyż nie potrafiły wydukać ani jednego sensownego słowa. Oznaczało to, że biedacy musieli być albo brutalnie torturowani albo, że tak bardzo się przerazili przed śmiercią przez co ich umysł został złamany. Nawet jako trupy ciągle bały się jego powrotu wiec nie pozostawało mi nic innego jak odesłać ich z powrotem.
Nie spotkałam się nigdy wcześniej z takim stworzeniem, ale z wstępnych obserwacji trochę mogłam już o nim powiedzieć: to "Coś", jest sprytne, szybkie, emanuje silną energią i jest bardzo brutalne dla swych ofiar, a na ich ciele pozostawia poważne fizyczne rany. Problem polega na tym, że wyczuwa, że ktoś mu siedzi na ogonie. Cały czas porusza się slalomem i jak tylko jest to możliwe idzie z wiatrem. Od początku byłam świadoma, że to może być jedno z moich trudniejszych wyzwań.
     Spojrzałam na zegarek by ustalić godzinę. Tarcza wskazywała na 23.26.
     - No przyjacielu na dzisiaj damy sobie spokój – powiedziałam. - Zostaniemy tutaj i odpoczniemy. Jutro go dopadniemy, mam dość bawienia się w kotka i myszkę.
     Rzecz jasna w tej leśnej pustyni byłam tylko ja i mój wierny towarzysz, Ruhkeus - koń.
Choć nazwanie go zwykłym koniem można by traktować jako obelgę. Wydawać by się mogło, że Ruhkeus to cztery nogi, łeb i zad, ale to tylko wstępna obserwacja bo i sto koni nie miałoby tyle siły co on, ani nie byłyby tak szybkie, a i oko cieszy bardziej niż najpiękniejsze z klaczy arabskich linii saklawi. Gdyby jakiś człowiek widział jak mówię do konia i tłumaczę mu swój plan to zapewne najchętniej wsadziłby mnie do czubków.
Rozsiodłałam go więc i puściłam wolno by mógł zająć się sobą. Zebrałam trochę chrustu i rozpaliłam małe ognisko. Upewniłam się jeszcze, że okolica jest bezpieczna i usiadłam podpierając się o ogromny świerk kaukaski. Wyjęłam busolę i mapę ustalając, że muszę znajdować się gdzieś w pobliżu Narodowego Parku Denali.
     Do niedawna razem ze mną była jeszcze moja przyjaciółka Ivy. Ivy jest dhampirem, razem walczyłyśmy ramię w ramię przez dwa i pół roku, a nasza znajomość sięgała jeszcze dalej. Była dobrą partnerką ponieważ dorównywała mi siłą i zwinnością. Zawsze ceniłam ją jako osobę, wojownika i przede wszystkim najlepszą przyjaciółkę. Była ze mną z własnej woli, ale musiałam wydać jej rozkaz powrotu do domu. Jej brat bliźniak pewnie wariował ze strachu.
  Zazwyczaj lubiłam być sama, ale bycie samemu taki kawał czasu nawet pustelnikowi daje się we znaki. Oddałam się rozmyślaniom o tym co było. Brakowało mi rozmów i towarzystwa mojego brata Velkana oraz starych przyjaciół z dawnych lat kiedy to razem szkoliliśmy się w koszarach.
Patrząc na to co było przez pryzmat ostatnich trzech lat i tak niewiele bym zmieniła może tylko to, że jakoś nakłoniła bym dziadka do zmiany decyzji o moim zamążpójściu. Nie powinnam była uciekać, z drugiej strony nie mogłam się zgodzić na los jaki wybrał dla mnie staruszek. Dziadek zawsze chciał dla mnie dobrze, ale ta decyzja nie była słuszna. Nigdy nie był aż tak zdeterminowany żeby mnie do czegoś nakłonić jak wtedy.
     Staram się nie myśleć o swojej rodzinie i przyjaciołach, ale czasami po prostu jest to niemożliwe. Szczególnie wtedy gdy nie masz nic do roboty, a uciążliwe myśli i wspomnienia pchają się na siłę do głowy.
    Wyjęłam miecz i wzięłam się za jego ostrzenie. Było to rzecz jasna bez sensu bo on nigdy nie będzie tępy, to praca sprawnych elfickich rąk, które znały się na swojej pracy i wykonywały ją z pasją. Ta czynność pomagała mi po prostu się uspokoić. Ten miecz był wykuty specjalnie i tylko dla mnie. W innych rękach nie byłby tak wspaniałą bronią jak w moich.
      Jeszcze raz spojrzałam na zegarek. Tym razem elektroniczny wyświetlacz pokazywał 4:40 rano. Przez kolejne pięć minut nie spuszczałam z oczu małego urządzenia.
- Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin - mruknęłam w końcu do siebie.
Tak, właśnie dzisiaj 1 września 2006 roku o godzinie 4:45 kończyłam równo sześćdziesiąt siedem lat. Moje przyjście na świat spowodowało sporo kontrowersji, a już tym bardziej, że była to data rozpoczęcia w europie II wojny światowej. Przez lata byłam postrzegana jako zapowiedź złej nowiny i chaosu. Może była to prawda, nigdy nie mogłam odpowiednio wpasować się w otoczenie, zawsze było ze mną coś „nie tak”.
Rozmyślając o swojej przeszłości poczułam dziwne uczucie. Coś jakby mrowienie na karku. Sekundę później rozpalony ogień przygasł pozostawiając po sobie tylko resztki żarzących się gałęzi i wirujące iskry które zgasły po sekundzie. Uczucie to zmroziło mi krew w żyłach. Nie narastało jak zwykle bywa gdy czuję, że coś się stanie, ono pojawiło się nagle. Niczym włączone znienacka światło w ciemnym pokoju. Moje serce zwolniło rytm, uszy zaczęły wychwytywać najcichsze szelesty, a mięśnie już były gotowe na odparcie ataku. Normalna dla mnie reakcja gdy nadchodzi moment zero. Ściskając w prawej ręce rękojeść miecza zaczęłam ostrożnie podchodzić do miejsca gdzie zostawiłam siodło i kabury z bronią. Byłam w połowie drogi gdy coś mignęło mi przed oczami i mocno szarpnęło.
     Upadłam.
     Zaczęłam się podnosić podpierając się na łokciach. Silny ból w prawym przedramieniu zmusił mnie do przeniesienia ciężaru na lewą stronę i ujęcie tą właśnie ręką broni.
Ale miecza nie było. Leżał parę metrów dalej. To coś, co mnie przewróciło, najprawdopodobniej chciało odebrać mi miecz, ale nie spodziewało się, że tak mocno go trzymam, co z kolei spowodowało, że zostałam pociągnięta za swoją broń, a potwór nie zdołał utrzymać miecza, który i jemu wyślizgnął z uchwytu.
Myśli w głowie kotłowały się próbując ustalić co to było, ale nie mogłam go utożsamiać z żadnym znanym mi stworzeniem. Jedyne co mogłam ustalić to, że jest to nieumarły i że towarzyszy mu potężna zła magia która wręcz przytłaczała mnie i przygniatała niczym robaka. Podniosłam się szybko i biegiem ruszyłam do siodła po nowe uzbrojenie.
     Nie dotarłam daleko. Znów zostałam pchnięta z taką siłą, że drzewo na które wpadłam zaskrzypiało od naporu. Zaparło mi dech w piersi i pociemniało na sekundę przed oczami.
     Prawda była taka, że nie miałam szans. Moje i tak wyjątkowo szybkie ruchy i wyczulone zmysły na nic się zdawały w tym pojedynku. Bez czy z uzbrojeniem przy tym czymś bez magi jestem niczym. Po raz pierwszy odebrano mi wszystko czym mogłam się bronić. Po raz pierwszy i pewnie już ostatni poczułam, że to może być koniec. Zawsze byłam świadoma tego, że nie jest dane mi żyć długo i prędzej czy później noga mi się powinie, ale nie sądziłam, że nastąpi to aż tak szybko. Nie już.
W myślach zabrzmiały mi słowa nauczycieli "nie znasz dnia ani godziny", „oczekuj nieoczekiwanego”...
To czego pragnęłam w tej chwili to spojrzeć w oczy temu co za chwilę przetnie moją cienką nić życia.
     Wydobyłam z siebie swoją energię, energię nekromancji, dzięki której wyczuwałam umarłych i nieumarłych dzięki której byłam dobra w swoim fachu. Poczułam go, był przede mną.
     Ciemna postać unosiła się nad ziemią kilkanaście metrów dalej. Patrzył na mnie, czułam to choć nie mogłam nawet dokładnie zobaczyć jego sylwetki. Był podobny do ducha niczym, widmo w potarganej czarnej pelerynie z kapturem i czarną gęstą mgłą zamiast cielska.
     Licz.
     Nigdy wcześniej go nie spotkałam. Nikt ich nie spotykał od wieków. Musiał być bardzo stary.
Czekał na jakiś ruch z mojej strony, a ja nie wiedziałam co zrobić.
Jak na odpowiedź rozległ się tętent końskich kopyt. Ruhkeus galopował w moją stronę, wystarczyło tylko złapać go za grzywę i oddalić się jak najszybciej, ale licz runął na niego zaczął wysysać z niego życie. Nie tracąc cennego czasu rzuciłam się w stronę miecza. Już go chwytałam w zdrową rękę gdy poczułam przeszywający ból zaczynający się od prawej łopatki i ciągnął się w dół na ukos.
Usłyszałam przeraźliwy, głośny wrzask. Dopiero po chwili zorientowałam się, że jego źródłem byłam ja sama. Był to najsilniejszy ból jaki kiedykolwiek odczuwałam i z każdą chwilą wyraźnie się potęgował. Z trudem łapałam powietrze, a kiedy je nabrałam zdawało mi się że się nim dławię. Jakiekolwiek bodźce z zewnątrz przestawały do mnie docierać. Przestawałam widzieć czuć i słyszeć. Zostawało tylko potęgujące się cierpienie. Towarzyszyła mi głucha ciemność i ból który rozrywał moje ciało we wszystkich kierunkach.
Pierwszy raz w życiu musiałam odpuścić. Nie miałam siły na ucieczkę, a tym bardziej na walkę.
Przepraszam, dziadku... przepraszam Velkanie” - pożegnałam najważniejsze osoby w moim życiu. Nie mogłam już dłużej walczyć.
Pragnęłam tylko jednego: żeby śmierć przyszła po mnie szybko.
 


*(łac.) Śmierć pewna, godzina jej niepewna.

1 komentarz:

Statystyka

Obserwatorzy